środa, 19 marca 2008

audycja: nałóg Jane moim nałogiem

W związku z powrotem zimy w dzisiejszej audycji będziemy grzać. Włączymy farelkę, otoczymy się pornosami i razem z uzależnioną Jane oddawać będziemy się nałogowi...
Bo nigdy nie przestaje się być nałogowcem, przynajmniej tak nam wmawiają. Jakkolwiek by nie było, w przypadku muzyki Jane's Addiction jest to święta prawda.

Perry Farrell się zestarzał i chrzani coś o duchowej przemianie, narcystyczny Dave Navarro robi z siebie idotę występując w przykrych reality show, o Stephenie Perkinsie i Ericu Avery'm coraz mniej słychać, ale gdy rozlegają się pierwsze dźwięki płyty "The Ritual De Lo Habitual" to nie ma żadnego znaczenia, to nadal jazda bez trzymanki:
"Stop!"


Szukając tego teledysku na tubie trafiłem na domowe wideo jakiegoś kolesia, który chciał pochwalić się światu, że umie zagrać ten numer na gitarze. Wychodziło mu tak sobie, ale się starał. Jednemu z komentujących klip udało się za to uchwycić ducha Jane's Addiction:

to impress me, do this on acid and heroin. and coke.

W audycji oprócz Jane's Addiction pojawią się między innymi Porno For Pyros, Farrell solo i w jego nowym projekcie Satellite Party, supergrupa Perkinsa Banyan. Zapraszam.


APDEJT

plejlista z audycji:

1. Jane's Addiction - Stop!
2. Jane's Addiction - Been Caught Stealing
3. Jane's Addiction - Idiots Rule
4. Perry Farrell - Song Yet To Be Sung
5. Banyan - La Sirena
6. Perry Farrell - King Z
7. Perry Farrell's Satellite Party - Hard Life Easy
8. Porno For Pyros - Pets
9. Porno For Pyros - Tahitian Moon
10. Jane's Addiction - The Riches
11. Jane's Addiction - Obvious
12. Jane's Addiction - Jane Says

wtorek, 11 marca 2008

audycja koktajlowa

W jutrzejszej audycji Słuchanie zabija koktajl party. Proszę zawczasu przygotować składniki ulubionych mikstur. I parasolki do drinków, bez nich się nie obędzie.

W sobotę w warszawskim klubie Palladium gra Nouvelle Vague. Szczerze mówiąc nie jestem ich wielkim fanem, acz kunsztowne kowery klasycznych kawałków z lat 80-tych sprawiają wiele radochy.

Nouvelle Vague w kowerze Lords of the New Church "Dance With Me":


A skoro koktajle, parasolki i palemki, to pojawi się też jazzująca elektronika szwedzkiego duetu Koop:



Dopełnieniem przyjęcia, i chyba jego gwiazdą, będzie Pascal Comelade. Pana tego polecił mi szanowny pan Marceli, wielce zasłużony w polecaniu i nie tylko. Pascal Comelade i jego toy-orchestry mocno mnie zafascynowały ostatnimi czasy, a że dyskografia tego Francuza liczy ponad 50 pozycji będzie mi pewnie towarzyszył przez następne kilka miesięcy:



Pojawią się też inni goście...
Zapraszam na małe koktajl party, tradycyjnie w środę o 23:00. Pamiętajcie tylko, żeby nie przesadzić z tymi trunkami. Ostrzega nie kto inny jak sam Jello Biafra:


/wersja Nouvelle Vague jutro w audycji/

APDEJT:
playlista 12 marca 2008:

1. Koop - Koop Islands Blues
2. Koop - Come To Me
3. Nouvelle Vague - Ever Fallen In Love
4. Nouvelle Vague - Killing Moon
5. Nouvelle Vague - Guns Of Brixton
6. Wax Tailor - Que Sera
7. Wolf Myer Orchestra & Parov Stelar - Quicksand
8. Nouvelle Vague - Dance With Me
9. Pascal Comelade - Elvis Loved Dogs
10. Pascal Comelade - Le Barman Et Satan
11. Nouvelle Vague - Too Drunk To Fuck
12. Jimi Tenor - Outta Space
13. Lullatone - Bedroom Bossa Band


Zaczęło się zgodnie z planem - wygodny leżak ustawiony na przeciwko tandetnej fototapety z obrazkiem zachodzącego na tropikalnej plaży słońca. W ręku kolorowy drink z parasolką i plasterkiem najtańszej cytryny z supermarketu. Potem klimat pseudo wyspiarskiego koktajl parti ustąpił melancholijnej atmosferze zadymionej knajpy. W okolicach utworu "Elvis Loved Dogs" Pascala Comelade pojawiły się alkoholowe wzruszenia. Zaczął polewać barman Szatan i nagle okazało się, że jesteśmy too drunk to fuck. Nie było powodu, żeby przerywać imprezę. Do czasu - nieobjęte akcyzą używki popchnięte kilkoma drinkami spowodowały odlot w przestrzenie kosmiczne, co doskonale zilustrował Jimi Tenor. Po wszystkim Lullatone, czyli myjemy zompki, paciorek i spać. Dzięki za uwagę!

poniedziałek, 10 marca 2008

Perdita Durango

Dziś wpis filmowy. Co się będę tłumaczył: w niedzielę po raz kolejny obejrzałem "Perditę Durango" i mam ochotę skakać po kanapie u Oprah jak ten idiota Tom Cruise i krzyczeć "kocham to, kocham!" (tak jest drodzy państwo - życie celebrytów nie jest mi do końca obce).

Za dziełem tym stoi
Alex de la Iglesia, najciekawszy obecnie hiszpański reżyser. Na ekranach naszych kin właśnie wyświetlana jest jego "Zbrodnia ferpekcyjna" (i to jedyna dobra pozycja w aktualnych repertuarach kinowych). Zasłynął mocno kultowym "Accion Mutante" - dziwacznym, nisko budżetowym s-f o terrorystycznej grupie kalek i mutantów, która wypowiada wojnę piewcom kultu ciała. Możecie kojarzyć też "El Dia de la Bestia", pastisz okultystycznych horrorów. Facet ma świetne pomysły, nie lęka się czerpać garściami od swoich bardziej popularnych kolegów po fachu (Tarantino, Lynch, Almodovar), ale nigdy nie przesadza. Wręcz przeciwnie - ma od razu wyczuwalny własny styl, czasem potrafi błysnąć geniuszem.

"Perdita Durango" owym geniuszem lśni. Scenariusz oparty jest na powieści pod tym samym tytułem autorstwa Barry'ego Gifforda. Na podstawie jego "Dzikości serca" Lynch nakręcił swoje słynne postmodernistyczne love story. Zresztą jak mówi wiki - "Perdita Durango" to kolejna z cyklu opowieści o Sailorze i Lunie, a sama postać Perdity pojawiła się już u Lyncha, grała ją Isabella Rossellini.
To historia szaleńczej miłości Perdity i Romeo, z kilkoma trupami, paroma kilogramami kokainy, porwaniem, gwałtem i ciężarówką pełną ludzkich płodów w tle.

Ofiszjal tralja:



Niestety ta zapowiedź sugeruje jakąś tanią hybrydę "Urodzonych morderców" i "Desperado" (czy nawet bardziej "El Mariachi"). De la Iglesia na pewno inspirował się tymi filmami, czuć też "Prawdziwy romans" i oczywiście Lyncha. "Perdita Durango" nie jest jednak żadną podróbką. To film w niejednym miejscu przewyższający te klasyki.


Perdita (Rosie Perez) to kobieta, co w kaszę sobie dmuchać nie da, a w co innego i owszem, ale tylko na jej warunkach. Twarda sztuka po przejściach. Nosi się jak Tura Satana w roli Varli w kultowym klasyku "Faster, Pussycat! Kill! Kill!".

Tura Satana (wyborażacie sobie fajniejsze nazwisko?) była tancerką erotyczną, modelką, aktorką. Jak głosi legenda w dzieciństwie padła ofiarą zbiorowego gwałtu. Przekupiony sędzia uniewinnił wszystkich sprawców. Po tym wydarzeniu zaczęła trenować sztuki walki i jako nastolatka własnoręcznie dokonała srogiej pomsty na oprawcach. W filmie poznajemy tylko malutki, choć znaczący, wycinek z przeszłości Perdity. Nawiązanie do Tury Satany sugeruje, że główna bohaterka filmu de la Iglesii ma swoje mroczne tajemnice.

/przerywnik muzyczny, czyli White Zombie i "Thunder Kiss '65" odwołujący się właśnie do "Faster, Pussycat! Kill! Kill!"/

/niepisana zasada mówi, że White Zombie słuchamy tylko w okolicach Halloween, tu zrobiłem jednak wyjątek/

Romeo Dolorosa (Javier Bardem, ostatnio genialny w "To nie jest kraj dla starych ludzi" Coenów) to wychowany na Karaibach nonszalancki przestępca, były marines i czarownik kultu
santeria. Posiadacz najfajniejszej fryzury w historii kina (tak, pewnie przesadzam, ale zawsze chciałem taką mieć). Akurat w momencie, w którym spotkał Perditę kuzyn proponuje mu pracę dla cieszącego się bardzo złą sławą mafiozo Santosa. Ma przetransportować do Las Vegas ciężarówkę pełną martwych ludzkich płodów, które Santos "Salone oczy" chce przerobić na kosmetyki ("trzeba dać ludziom, to czego potrzebują"). Zaliczka wprawia parę w dobry humor, porywają więc dwójkę białych nastolatków, by zaspokoić fanaberie Perdity i by Romeo mógł złożyć ofiarę z człowieka w kolejnym rytuale. Nie są świadomi tego, że czyha na nich były wspólnik Romeo i że śledzi ich agent antynarkotykowej DEA Willie Dumas (James Gandolfini). Woody jest twardym i zdeterminowanym stróżem prawa, niestety niesamowicie pechowym - co rusz wpada pod pojazdy mechaniczne, w związku z czym przez większość czasu chodzi mocno pokiereszowany. I nienawidzi jak nazywa się go "Woody". Sytuacja Perdity i Romeo z chwili na chwilę komplikuje się coraz bardziej...

Wielką zaletą "Perdity Durango" jest znakomite aktorstwo. Duet Perez - Bardem to, obok Juliette Lewis i Woody'ego Harrlesona, najlepsza para przestępców kochanków jaką miało kino. Genialny jest wściekły i pechowy Gandolfini, wówczas jeszcze nie będący gwiazdą "The Sopranos". Na chwilkę pojawia się Santiago Segura, jeden z ulubionych aktorów Alexa de la Iglesii. W roli mafiozo Santosa, grający głównie paskudną mordą Don Stroud. No i oczywiście Screamin' Jay Hawkins w roli Adolfo, pomocnika Romeo.

Screamin' Jay Hawkins "I Put A Spell On You":



Film ma świetny klimat. Pogranicze USA i Meksyku, pusytnia, Las Vegas. Tętniące nocnym życiem kluby, okultystyczne rytuały, strzelaniny na autostradach. Każda scena pełna jest szczególików, które niesamowicie budują nastrój, a przy tym przekazują ważne informacje o poszczególnych bohaterach. Króciutkie retrospekcje, teledyskowe wstawki - mamy tu na przykład ukrzyżowanie Jezusa Chrystusa, nie mniej sugestywne, niż w "Pasji". Kiedy kuzyn głównego bohatera rozmawia z Santosem w jego domu, na kanapie siedzi mała zapłakana dziewczynka z przerażeniem patrząca na szefa mafii. Możemy się tylko domyślać dlaczego trzęsie się ze strachu...
To dosyć brutalne dzieło. Scena rytuału santeria może nawet przerazić, choć sam de la Iglesia uważa ją za najzabawniejszą w całym filmie. Humoru tu rzeczywiście mnóstwo, przeważnie jest on dosyć wykręcony, charakterystyczny dla reżysera: ludzie giną w głupi i śmieszny sposób, brutalne zachowania pokazane są w sposób komediowy, bohaterowie wygłaszają poważne kwestie na przemian z kompletnie surrealistycznymi tekstami. No i kilogramy postmoderny...

Perdita: Where the hell are you going?
Romeo: I'm going to dance with the devil under the pale moonglight!
Perdita: Go fuck yourself Romeo!
Romeo: What's wrong? It's from Batman.
Perdita: Fuck Batman!

Gorąco polecam i kończę klasykiem z soundtracku:

czwartek, 6 marca 2008

Ian Svenonius

"U niezależnych zespołów zasmucające jest potulne podejście do wokalu. Ludzie nie podkręcają wokalu. A jedyny źle brzmiący wokal to cichy wokal. Odciąga on uwagę od muzyki. Trzeba być zuchwałym podchodząc do mikrofonu."

Ian Svenonius, wokalista i główny ideolog The Nation Of Ulysses, Cupid Car Club, The Make-Up, Weird War


Ostatnia audycja poświęcona była osobie Iana Svenoniusa, faceta drącego mordę w moim ulubionym The Make-Up. To jedna z niewielu kapel, do których wracam regularnie od kilku lat. Wiecie o co chodzi - są zespoły, które mocno na Was wpłynęły, które wielbiliście i dziś je doceniacie, ale niekoniecznie macie ochotę po raz tysięczny słuchać TYCH WAŻNYCH ALBUMÓW. Z The Make-Up jest zupełnie inaczej. Moja fascynacja pogłębia się za każdym razem, gdy do nich wracam.

Kiedy parę lat temu po raz pierwszy usłyszałem The Make-Up, to właśnie głos Svenoniusa wydał mi się najciekawszym elementem brzmienia zespołu. Nie wiedziałem wtedy nic, a nic o ideologicznej podbudowie tej kapeli i nie wnikałem w to, co Ian skrzeczał do mikrofonu. Słuchałem wtedy płyty "In Mass Mind", więc skrzeczał dokładnie tak:

/nie znam francuskiego, ale bardzo spodobało mi się to, co pan widżej mówi zapowiadając zespół: "gospel apocaliptique"/


Potem wczytując się w Antenę Krzyku trafiłem na artykuły o The Make-Up (Antena Krzyku 2/2000, autor Wojtek Kozielski) i wywiad ze Svenoniusem (5/2000) i poznałem pełen obraz kapeli - rock'n'gospelowego Kominternu. Szczególnie ciekawa jest rozmowa z Ianem, w której operuje on błyskotliwą retoryką, sensownie objaśnia ideologię The Make-Up, a przy tym przemyca paranoiczną wizję świata. Okazał się wyznawcą teorii spiskowych: według niego w latach 60-tych CIA zaszczepiła w Europie Zachodniej nowe elementy amerykańskiej kultury takie jak jazz, rock'n'roll, abstrakcjonizm, by tymi apolitycznymi formami osłabić socjalistycznego ducha w środowiskach artystycznych. Sama ideologia The Make-Up nazwana "Gospel Yeh-Yeh" prezentowała się nie mniej interesująco:

"W rock'n'rollu odbija się związana z bluesem tematyka - na wiele sposobów eksploatował on bluesową tradycję. My - jako Make Up - chcemy zutylizować i zastosować w tym gatunku tradycję typową dla czarnej muzyki gospel. Naszym zdaniem, jest to metoda wyrwania się ponad świadomość gatunku i ponad nadmiernie cyniczną scene rockową. Dlatego też postrzegamy publiczność rockową jako grupę, w której odbijają się panujące we współczesnym społeczeństwie stosunki na linii konsument - producent. Mam na myśli społeczeństwo, w którym konsumenci są zadowoleni z siebie i pasywni, natomiast producenci są aroganccy. Właśnie dlatego chcemy ożywić rock'n'rollowy teatr (...) "Yeh" to coś symbolicznego i kształtującego. To wydzielanie się pewnej treści. To rzecz ze wszech miar pozytywna. Negatywna jest tradycja wywodząca się z bluesa - muzyka ta powstała właśnie jako reakcja na muzykę gospel i eksploatowała tradycję grzechu, diabła i bycia pijanym (...) Chcemy posiąść tradycję gospel i wpasować ją w ramy rock'n'rolla."
Ian Svenonius w wywiadzie dla Anteny Krzyku nr 5/2000

Jeżeli dodamy do tego nawiązujące do sowieckiej propagandy retorykę i metodę oraz socjalistyczne poglądy polityczne muzyków The Make-Up zaczyna jawić się jako jeden z najciekawszych gitarowych zespołów wszech czasów. O tym, że muzycznie zabija chyba nie muszę wspominać?
Rozwiązali się w 2000 roku. Svenonius uzasadniał to działalnością kapel takich jak The (International) Noise Conspiracy, czy The Hives, które zaczęły kopiować mejkapową ideologię - wobec tego The Make-Up nie byli już potrzebni. Stwierdził też, że zespół od początku miał istnieć tylko 5 lat - na wzór starej dobrej stalinowskiej pięciolatki...




Po rozpadzie The Make-Up Svenonius pod pseudonimem David Candy nagrał płytę "Power Play". Wyraźnie przywołujące lata 60-te, lekko psychodeliczne króciutkie piosenki sąsiadują tu z trwającym 19 minut nagraniem "Diary Of A Genius" o powalającym literacko tekście. Jest też dziwaczna, hipisowska wersja kołysanki Komedy z filmu "Dziecko Rosemary". Nie ma nic na tubie, więc zainteresowanych odsyłam do Epitonic - można posłuchać jednego kawałka.

Wypada wspomnieć o pierwszej kapeli Svenoniusa - The Nation Of Ulysses. Grupa stylizowała się raz na partię polityczną, innym razem na organizację terrorystyczną. Jeżeli chodzi o ich ideologię to tytuł pierwszej płyty mówi wszystko - "13 Point Program To Destroy America". Hałasujące gitary, hardkor-pankowa perkusja, free jazzowe wstawki i wokalista skrzeczący o rewolucji - nie ma to tamto, podchodzimy ostrożnie:



The Nation Of Ulysses ma dziś status legendy waszyngtońskiej sceny skupionej wokół Dischordu. Dla mnie to jedynie zapowiedź genialnych nagrań kolejnych zespołów Iana Svenoniusa. Podobnie jak Cupid Car Club - założony po rozpadzie The Nation Of Ulysses band stylizowany tym razem na uliczny gang. Została po nim tylko malutka epka "Join Our Club". Do najfajniejszego kawałka z tego wydawnictwa, "Grape Juice Plus", jest nawet tuba, niestety w fatalnej jakości, więc kolejny The Make-Up:



Zupełnie nie wiem dlaczego przestałem interesować się tym, co porabia Svenonius po rozpadzie The Make-Up. W ubiegłym tygodniu sprawdziłem założony przez niego w 2001 roku Weird War. I pomyśleć, że od 7 lat mogłem być fanem tej cudownej kapeli!
/klip ma fabularyzowane wprowadzenie w okultystyczny nastrój kawałka/



Weird War urwało mi głowę.
Nadal jest to zespół ideologiczny, choć przekaz jest mniej rewolucyjny, niż w przypadku The Make-Up i The Nation Of Ulysses. Znów chcą rewitalizować rock'n'rolla, tym razem przez zwrócenie się ku tradycji undergroundu, tej nie skażonej jeszcze cynizmem młodych indie kapelek. Oczywiście w tekstach Svenoniusa nadal pojawiają się antyimperialistyczne wątki, w końcu rock'n'rollowym guerillą jest się do samego końca (vide dzisiejsze poczynania Zacka De La Rochy).



Z całokształtem politycznych poglądów Svenoniusa zapoznać można się czytając jego little pink book - The Psychic Soviet
Bardziej polecam jednak obejrzenie kilku odcinków prowadzonego przez Iana talk show Soft Focus, w którym rozmawia z postaciami tak ikonicznymi jak Ian McKaye, Henry Rollins, czy Genesis P-Orridge. Zobaczcie, co ten ostatni ma do powiedzenia o zakupach i okultystycznych praktykach brytyjskiej rodziny królewskiej:



Ian Svenonius nadal pragnie zniszczenia Ameryki. Póki co zniszczył nerwy wielu ludziom zbyt poważnie podchodzącym do jego osoby.

Na koniec plejlista z środy 5 marca:
1. The Make-Up - Live In The Rythm Hive
2. The Make-Up - Born On The Floor
3. The Nation Of Ulysses - Ulythium
4. The Nation Of Ulysses - A Comment On Ritual
5. Cupid Car Club - Grape Juice Plus
6. The Make-Up - The Choice
7. The Make-Up - Watch It With This Thing
8. The Make-Up - Little Black Book
9. David Candy - Incomprehensibly Yours
10. David Candy - Lullaby from Rosemary's Baby
12. Weird War - Grand Fraud
13. Weird War - Chemical Bank
14. Weird War - AK -47

niedziela, 2 marca 2008

stare plejlisty i przepisy bhp

Architektura bloka nie pozwala na sensowne umieszczenie tu starych plejlist. Większość znajdziecie TU . Nowe będę publikował po każdej audycji zarówno na stronach radia, jak i na bloku.

Raport koronera

„Słuchanie zabija” jest owocem moich poszukiwań muzycznych. Fascynuje mnie taka muzyka, którą – niezależnie od zaszufladkowania – subiektywnie, z całą świadomością arbitralności wyboru, uważam za dobrą. Lubię prezentować w audycji muzykę, która nigdy nie stanie się mainstreamem, nawet mainstreamem undergroundu: The Tiger Lillies, Kraftwerk w latynoskiej wersji Senor Coconuta albo elektronikę ze stajni Mille Plateaux, czy mik.musik.!. Jednakże muzykę nieznaną prezentuję tak, by była atrakcyjna dla słuchacza, który wcześniej się z nią nie zetknął. Nazwa audycji, nawiązująca do ostrzeżeń na papierosach sygnalizuje fakt, iż można natknąć się w niej na muzyczny zakazany owoc.
Równie często puszczam jednak muzykę lepiej znaną: od knajpianych bluesów Toma Waitsa przez klasyczny funk z lat siedemdziesiątych po elektronikę i japoński noise. Playlista stanowi całość muzyczną, jako że narrację każdej audycji organizuję wokół motywu przewodniego. Tematami bywały groteska w muzyce, piosenki w rytmie walca, sylwetki muzyków czy analizy interesujących gatunków muzycznych. Zawsze jednak najbardziej liczyła się subiektywna ocena jakości puszczanej muzyki.

Jak to było?

Pierwsze słowa wypowiedziane do sitka i pierwsze wyselekcjonowane przeze mnie dźwięki popłynęły z cyfrowego eteru internetowego Radia Aktywnego w październiku 2004 roku. Tworzona przez pasjonatów rozgłośnia miała być pierwszym warszawskim radiem akademickim, niestety starania o przyznanie koncesji na emisję w eterze spełzły na niczym. Mimo to, przez dwa lata uczyliśmy się co_to_radio, a przy tym świetnie się bawiliśmy. Aktywne gra do dziś, nadal tylko w sieci, ale ze starej ekipy nikt się nie ostał. Ludzie, z którymi robiliśmy radio pracują teraz w różnych mediach - m.in. TVN, Polskie Radio, Kampus, MTV;)
Moja audycja nazywała się początkowo "RWL - Radiowe wykłady Lewara". Wtedy myślałem, że to takie błyskotliwe: lwr - rwl. Po jakimś czasie do doktora Lewara dołączyła Kapitan Niamo, czyli Monika Pastuszko. Wyklarowała się wtedy formuła audycji autorskiej, w której co tydzień podejmowaliśmy inny temat. Po roku zmieniłem nazwę na "Słuchanie zabija". Minął kolejny rok i przyszło nam opuścić szeregi Radia Aktywnego i zdradziecko przejść do Akademickiego Radia Kampus które wówczas zaczynało grać coraz lepiej. W październiku 2006 roku "Słuchanie zabija" zagościło w ramówce Kampusa, a tym samym na falach warszawskiego eteru. Po jakimś czasie Monika zrezygnowała z prowadzenia audycji. Ze śmiertelnie groźną muzyką radzę sobie teraz w pojedynkę.
To przydługim i nieco sztywnym słowem wstępu. Wstępu do bloka, który w zamyśle ma być uzupełnieniem audycji, ale nie wykluczam pojazdów wykraczających poza tematy muzyczne. Zapraszam do słuchania i do czytania.