Dziś nie zabija. Audycji nie będzie, prowadzący wybiera się właśnie na koncert The Residents.
APDEJT:
W komentarzu netmuzyka pyta się mnie:
chciałem, ale nie dane mi widać było...napiszesz pokrótce?
Pokrótce? Aje.
dziadki? czy dzieci?
I dziadki i dzieci. Matki, żony i kochanki. Panowie o włosach tłustych lub ich braku wyglądający jakby odejmowali sobie od ust, żeby kupić nowe płyty z Tzadika. Znudzeni bonzowie w garniturach, którzy dostali bilety w swojej korporacji i wzięli swoje kochanki na wychodne, co by im nie truły, że kultury nie zażywamy misiu pysiu. Kochanki wypindrzone okrutnie, ale przeważnie ładne. Megafifarafa panowie artyści i artystki, albo takie wrażenie sprawiający. Trochę ą i ę. Aktorzy jacyś chyba nawet. Kilku zagubionych hipsterów, albo wanna-be, nie wiem. A poza tym ludzie z mediów i normalsi. I jeden chudy typ w bojówkach, czyli ja, dża.
zmiana składu słyszalna? czy nadal te same brzmienia?
To był jedyny koncert The Residents, na jakim byłem. Nie wiem, jak to wychodziło wcześniej na żywo. Bo na nowej płycie, całkiem niezłej, zmian niewiele – brzmią po staremu.
jak było, muf!
No bosko było! Przede wszystkim nastój, klimat! The Residents jako króliki we frakach. I ze świecącymi oczami. Maniakalny The Bunny Boy snujący opowieść o zaginionym na greckiej wyspie Patmos bracie. Szaleniec z poczuciem humoru. Uzupełniające historię filmy wyświetlane między utworami. I wspaniała gra świateł, sprzężona idealnie z muzyką.
Przez te filmy trochę siadał klimat koncertu, tym bardziej, że powtarzały one to, o czym opowiadał na scenie Bunny Boy. Ale sprawiało to, że na muzykę czekało się w napięciu i z niecierpliwością. I warta tego była.
Spore przeżycie. Zobaczcie koniecznie zdjęcia na FotoAmatorszczyźnie!
/Podzięki dla agencji Go-Ahead/