poniedziałek, 10 marca 2008

Perdita Durango

Dziś wpis filmowy. Co się będę tłumaczył: w niedzielę po raz kolejny obejrzałem "Perditę Durango" i mam ochotę skakać po kanapie u Oprah jak ten idiota Tom Cruise i krzyczeć "kocham to, kocham!" (tak jest drodzy państwo - życie celebrytów nie jest mi do końca obce).

Za dziełem tym stoi
Alex de la Iglesia, najciekawszy obecnie hiszpański reżyser. Na ekranach naszych kin właśnie wyświetlana jest jego "Zbrodnia ferpekcyjna" (i to jedyna dobra pozycja w aktualnych repertuarach kinowych). Zasłynął mocno kultowym "Accion Mutante" - dziwacznym, nisko budżetowym s-f o terrorystycznej grupie kalek i mutantów, która wypowiada wojnę piewcom kultu ciała. Możecie kojarzyć też "El Dia de la Bestia", pastisz okultystycznych horrorów. Facet ma świetne pomysły, nie lęka się czerpać garściami od swoich bardziej popularnych kolegów po fachu (Tarantino, Lynch, Almodovar), ale nigdy nie przesadza. Wręcz przeciwnie - ma od razu wyczuwalny własny styl, czasem potrafi błysnąć geniuszem.

"Perdita Durango" owym geniuszem lśni. Scenariusz oparty jest na powieści pod tym samym tytułem autorstwa Barry'ego Gifforda. Na podstawie jego "Dzikości serca" Lynch nakręcił swoje słynne postmodernistyczne love story. Zresztą jak mówi wiki - "Perdita Durango" to kolejna z cyklu opowieści o Sailorze i Lunie, a sama postać Perdity pojawiła się już u Lyncha, grała ją Isabella Rossellini.
To historia szaleńczej miłości Perdity i Romeo, z kilkoma trupami, paroma kilogramami kokainy, porwaniem, gwałtem i ciężarówką pełną ludzkich płodów w tle.

Ofiszjal tralja:



Niestety ta zapowiedź sugeruje jakąś tanią hybrydę "Urodzonych morderców" i "Desperado" (czy nawet bardziej "El Mariachi"). De la Iglesia na pewno inspirował się tymi filmami, czuć też "Prawdziwy romans" i oczywiście Lyncha. "Perdita Durango" nie jest jednak żadną podróbką. To film w niejednym miejscu przewyższający te klasyki.


Perdita (Rosie Perez) to kobieta, co w kaszę sobie dmuchać nie da, a w co innego i owszem, ale tylko na jej warunkach. Twarda sztuka po przejściach. Nosi się jak Tura Satana w roli Varli w kultowym klasyku "Faster, Pussycat! Kill! Kill!".

Tura Satana (wyborażacie sobie fajniejsze nazwisko?) była tancerką erotyczną, modelką, aktorką. Jak głosi legenda w dzieciństwie padła ofiarą zbiorowego gwałtu. Przekupiony sędzia uniewinnił wszystkich sprawców. Po tym wydarzeniu zaczęła trenować sztuki walki i jako nastolatka własnoręcznie dokonała srogiej pomsty na oprawcach. W filmie poznajemy tylko malutki, choć znaczący, wycinek z przeszłości Perdity. Nawiązanie do Tury Satany sugeruje, że główna bohaterka filmu de la Iglesii ma swoje mroczne tajemnice.

/przerywnik muzyczny, czyli White Zombie i "Thunder Kiss '65" odwołujący się właśnie do "Faster, Pussycat! Kill! Kill!"/

/niepisana zasada mówi, że White Zombie słuchamy tylko w okolicach Halloween, tu zrobiłem jednak wyjątek/

Romeo Dolorosa (Javier Bardem, ostatnio genialny w "To nie jest kraj dla starych ludzi" Coenów) to wychowany na Karaibach nonszalancki przestępca, były marines i czarownik kultu
santeria. Posiadacz najfajniejszej fryzury w historii kina (tak, pewnie przesadzam, ale zawsze chciałem taką mieć). Akurat w momencie, w którym spotkał Perditę kuzyn proponuje mu pracę dla cieszącego się bardzo złą sławą mafiozo Santosa. Ma przetransportować do Las Vegas ciężarówkę pełną martwych ludzkich płodów, które Santos "Salone oczy" chce przerobić na kosmetyki ("trzeba dać ludziom, to czego potrzebują"). Zaliczka wprawia parę w dobry humor, porywają więc dwójkę białych nastolatków, by zaspokoić fanaberie Perdity i by Romeo mógł złożyć ofiarę z człowieka w kolejnym rytuale. Nie są świadomi tego, że czyha na nich były wspólnik Romeo i że śledzi ich agent antynarkotykowej DEA Willie Dumas (James Gandolfini). Woody jest twardym i zdeterminowanym stróżem prawa, niestety niesamowicie pechowym - co rusz wpada pod pojazdy mechaniczne, w związku z czym przez większość czasu chodzi mocno pokiereszowany. I nienawidzi jak nazywa się go "Woody". Sytuacja Perdity i Romeo z chwili na chwilę komplikuje się coraz bardziej...

Wielką zaletą "Perdity Durango" jest znakomite aktorstwo. Duet Perez - Bardem to, obok Juliette Lewis i Woody'ego Harrlesona, najlepsza para przestępców kochanków jaką miało kino. Genialny jest wściekły i pechowy Gandolfini, wówczas jeszcze nie będący gwiazdą "The Sopranos". Na chwilkę pojawia się Santiago Segura, jeden z ulubionych aktorów Alexa de la Iglesii. W roli mafiozo Santosa, grający głównie paskudną mordą Don Stroud. No i oczywiście Screamin' Jay Hawkins w roli Adolfo, pomocnika Romeo.

Screamin' Jay Hawkins "I Put A Spell On You":



Film ma świetny klimat. Pogranicze USA i Meksyku, pusytnia, Las Vegas. Tętniące nocnym życiem kluby, okultystyczne rytuały, strzelaniny na autostradach. Każda scena pełna jest szczególików, które niesamowicie budują nastrój, a przy tym przekazują ważne informacje o poszczególnych bohaterach. Króciutkie retrospekcje, teledyskowe wstawki - mamy tu na przykład ukrzyżowanie Jezusa Chrystusa, nie mniej sugestywne, niż w "Pasji". Kiedy kuzyn głównego bohatera rozmawia z Santosem w jego domu, na kanapie siedzi mała zapłakana dziewczynka z przerażeniem patrząca na szefa mafii. Możemy się tylko domyślać dlaczego trzęsie się ze strachu...
To dosyć brutalne dzieło. Scena rytuału santeria może nawet przerazić, choć sam de la Iglesia uważa ją za najzabawniejszą w całym filmie. Humoru tu rzeczywiście mnóstwo, przeważnie jest on dosyć wykręcony, charakterystyczny dla reżysera: ludzie giną w głupi i śmieszny sposób, brutalne zachowania pokazane są w sposób komediowy, bohaterowie wygłaszają poważne kwestie na przemian z kompletnie surrealistycznymi tekstami. No i kilogramy postmoderny...

Perdita: Where the hell are you going?
Romeo: I'm going to dance with the devil under the pale moonglight!
Perdita: Go fuck yourself Romeo!
Romeo: What's wrong? It's from Batman.
Perdita: Fuck Batman!

Gorąco polecam i kończę klasykiem z soundtracku:

9 komentarzy:

Gonzo pisze...

Lewar, zmiłujtysie, jak bym tego filmu nie znał i nie lubił to bym tego posta nie dokończył. Ale film zacny, Iglesia mnie już kamienicą, czy jak to sie zwało zauroczył. A i tego teledysku White Zombie nie pamiętałem, dobry, Rob pociesznie pląsa.

lewar pisze...

Oi! Wezmę tę uwagę pod uwagę przy następnych postach.
"Kamienicy" nie widziałem, ale chyba zrobię sobie sercz za filmami tego pana i nadrobię.
Bo jeszcze na przykład takie "Muertos de Risa" ("Umrzeć ze śmiechu" ponoć po tłumaczu) też fajowe - prima sort czarna komedia. O komikach w dodatku.

Marceli pisze...

heh, toś mi pan załatwił właśnie seans na łikennd (bo do łikendu twarde postanowienie zasymilowania wsiech 70 odcinków Futuramy:)

jadz pisze...

ojej,"la comunidad" jest zajebista!+jeszcze genialna Carmen Maura,to trzeba widzieć!!
a Bardem to jest jakiś człowień o 1000twarzach!
no a jak się ma kościelny w nazwisku [ha,i jest się Baskiem!]to już z czystej ludzkiej przekory nie mozna robić zwyczajnych filmów. i chwała mu za to!
a on teraz kobinuje coś z Elajdżą Łódem..

opos pisze...

dobrze zią piszesz , dobrzedobrze. sikalem po gaciach jak perdita w tv leciała :D rimemba?

lewar pisze...

@Marceli:
seansuj pane, zakochasz się

@jadzia:
Oi! Bardema bardzo lubię:)
"Kamienica" polecona dwa razy, nie ma bata - szukam, oglądam.

@opos:
nu, ba! Jasne, że rimemba! Jeszcze potem Twoją kasetę maglowaliśmy na wideło kilka razy. Kurna, to było przecież lato wódki, słońca i schodów przy targowicy! Jajebie.

yrdle pisze...

joły pajoły.
przezacny filmiszcz. co przypomina mi że chujowy gutierez w czarnej trylogii o hawanie też pomykał do kapłanki santerii (czy jakto) , która obwieszała go kilogramami amuletów kiedy nie pukała się z o 60lat młodszym żigolakiem. szkoda że z całej książki jest o tym jakieś 6 stron na 600.

Marceli pisze...

Ale za to przez pozostałe 500 mozna se poczytać, jakiego to ma fajnego chuja, jakie niedobre zioła na tej Kubie i jakie te baby gupie.
Pasjonująca rozrywka ta trylogia, a najfajniejsze, że ksiązkowe Miasto Boga jest dokładnie takim samym szitem...

yrdle pisze...

+ przepis na miodowy poślizgacz do anala.