czwartek, 4 grudnia 2008

The Roots

Obchodzą kogoś wrażenia, które wyniósł z koncertu najlepszego składu grającego czarną muzykę od czasów Parliament/Funkadelic jakiś chudy białas? Tak myślałem. Więc oszczędzę Wam pryskania ejakulatem w twarz – będzie konkret.

/foto Marcin Bąkiewicz/

Przede wszystkim zabili. I to już na wejściu, energetycznym „Thought @ Work” z „Phrenology”. Od pierwszych dźwięków tłum uruchomił stawy i grzecznie zginał kolanka. Kiedy pod koniec tego utworu pojawiły się dźwięki z „Apache” The Sugarhill Gang do bujania trzeba było dołączyć okrzyki radości i jołowanie kończynami górnymi. Następnym numerem był „Here I Come”, czyli znak od zespołu, żeby zapiąć pasy. Bo można było zgubić głowę – „where’s your head at?” krzyczała za Black Thoughtem cała sala, kiedy końcówka tego utworu przerodziła się w miks Basement Jaxx z Black Sabbath (bo The Roots zamiast riffu z Gary’ego Numana zapodali tu „Iron Man”). Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie żyję, że mnie zabili. Dalej same cuda. Pompująca do mózgu hektolitry endorfiny muzyka, wywołująca niekontrolowane gibanie się i podskoki, te ostatnie najintensywniej wykonywało się, gdy zagrali fragment „Jungle Boogie”. W połowie koncertu ? estlove „pogadał” sobie z obsługującym drugi zestaw perkusyjny Knucklesem. Był to dobry moment na papierosa – żar nie spadałby od fikania do rytmu. Niestety nie można było palić na sali (przynajmniej papierosów;), więc zacząłem rozważać wyjście na zewnątrz. I wiecie, do jakich wniosków doszedłem, ja – niepoprawny nikotynista? Takich, że palenie szkodzi - szkoda byłoby tych dźwięków.

Feeeelaaaaa!, czyli hołd dla genialnego Fela Kuti i rootsowa wersja „Sorrow, Tears and Blood”. Co prawda znajomość klasyka afrobeatu w naszym narodzie jest raczej słaba („o czym on mówi? Chodzi o FILA, firmę od butów?”), ale tłum bujał się jeszcze mocniej, niż do tej pory. Gdy grali „You Got Me”, chyba największy ich przebój, Erykah Badu zastąpił gitarzysta, Cpt. Kirk (jak podpowiada Ole). Spryciarz zaczął się w pewnym momencie bawić w powtarzanie otworem gębowym dźwięków solówki gitarowej, co jest trickiem starym jak płyta „Made In Japan” Deep Purple. A gdy popisy te przeszły nagle w riff autorstwa nieco młodszych, niż Purple rokendrolowców banan przestał mi się mieścić na twarzy. „Sweet Child O’Mine” drodzy państwo! A zaraz po tym „Who Do You Love” i na koniec tej wycieczki w krainę klasycznego rocka „You Got Me” reprise. Chociaż tak naprawdę koniec setu rockowego nastąpił dopiero, gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki kolejnego utworu, którym był „Immigrant Song”. Singlowy „Rising Up” z nowej płyty i „The Next Movement” z “Things Fall Apart” i można było zacząć klaskać, krzyczeć, tupać…

/foto Marcin Bąkiewicz/


What do you want? Roots crew! When do you want it? Right now!

Nie da się opisać tego, co działo się przy otwierającym bisy “The Seed”. Mega? – wyświechtane. Cuda wianki? – a co to znaczy? 10.0? – pffff… Zabili, po prostu.



/The Seed 2.0 live in Warsaw/


Butnoga z koncertu można odsłuchać na bloku Hennessy’ego Williamsa. Brawa dla Heńka i jego niezastąpionej maszynki do nagrywania.

Więcej zdjęć u Marcina Bąkiewicza i na niezawodnej Fotoamatorszczyźnie

2 komentarze:

Ole pisze...

Wrażenia jak wrażenia. Ten ejakulat prędzej :)

Było, jak młody, biały człowiek napisał. Kreff wrzała, niewiasty rzucały bielizną, ogólna erekcja sali. Wpytna impra. (że się tak po raz enty z wrażeń wypluję)

Anonimowy pisze...

niezawodność połechtała mnie :) podziękował.